JAVOR
Info
Ten rowerowy blog prowadzi javor z miasta Białystok. Mam przejechane 19800.00 km z czego 2354.50 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 18.32 km/h i się tym nie chwalę, bo i niema czym :)Więcej o mnie.
2014 2013 2012 2011 2010
Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2014, Czerwiec1 - 0
- 2014, Maj18 - 0
- 2014, Kwiecień14 - 0
- 2014, Marzec18 - 0
- 2014, Luty13 - 0
- 2014, Styczeń9 - 0
- 2013, Grudzień9 - 0
- 2013, Listopad16 - 0
- 2013, Październik21 - 0
- 2013, Wrzesień17 - 1
- 2013, Sierpień22 - 23
- 2013, Lipiec24 - 12
- 2013, Czerwiec25 - 19
- 2013, Maj22 - 15
- 2013, Kwiecień20 - 9
- 2013, Marzec20 - 7
- 2013, Luty17 - 19
- 2013, Styczeń12 - 7
- 2012, Grudzień7 - 1
- 2012, Listopad20 - 1
- 2012, Październik22 - 5
- 2012, Wrzesień21 - 10
- 2012, Sierpień21 - 11
- 2012, Lipiec13 - 8
- 2012, Czerwiec23 - 12
- 2012, Maj19 - 19
- 2012, Kwiecień18 - 6
- 2012, Marzec22 - 7
- 2012, Luty22 - 4
- 2012, Styczeń26 - 28
- 2011, Grudzień20 - 3
- 2011, Listopad21 - 0
- 2011, Październik20 - 1
- 2011, Wrzesień25 - 8
- 2011, Sierpień21 - 10
- 2011, Lipiec22 - 10
- 2011, Czerwiec24 - 4
- 2011, Maj14 - 6
- 2011, Kwiecień19 - 12
- 2011, Marzec28 - 8
- 2011, Luty22 - 7
- 2011, Styczeń24 - 6
- 2010, Grudzień17 - 10
- 2010, Listopad20 - 2
- 2010, Październik23 - 3
- 2010, Wrzesień20 - 6
- 2010, Sierpień21 - 0
- 2010, Lipiec5 - 0
Sierpień, 2013
Dystans całkowity: | 748.00 km (w terenie 64.00 km; 8.56%) |
Czas w ruchu: | 43:57 |
Średnia prędkość: | 17.02 km/h |
Maksymalna prędkość: | 58.00 km/h |
Suma podjazdów: | 7365 m |
Suma kalorii: | 26500 kcal |
Liczba aktywności: | 22 |
Średnio na aktywność: | 34.00 km i 1h 59m |
Więcej statystyk |
750 praca
Poniedziałek, 19 sierpnia 2013 · dodano: 13.03.2014 | Komentarze 0
Do pracy, tym razem sam.
Rano 17 stopni, wracając 27.
749 Pożar
Niedziela, 18 sierpnia 2013 · dodano: 13.03.2014 | Komentarze 0
Szybki niedzielny sprint na działkę Moniki pomóc ugasić palącą się trawę ... wymknęła się z pod kontroli :) Było ciekawie, ostatecznie dopiero strażacy dali radę, a na koniec uczciliśmy akcje ratunkową grillem :)748 praca
Piątek, 16 sierpnia 2013 · dodano: 13.03.2014 | Komentarze 0
Do pracy z Moniką, rano 14 stopni, wracając 24.747 praca
Środa, 14 sierpnia 2013 · dodano: 13.03.2014 | Komentarze 0
Czas nadrobić kilka miesięcy zaległych wpisów :P
A więc standardowy dojazd do pracy, z Moniką. Pierwszy po górskiej wyprawie. Nogi było jeszcze trochę czuć ale bez tragedii.
Rano 14 stopni, wracając 24.
746 Bieszczady dzień 8 - Svidnik, Barwinek, Komańcza
Sobota, 10 sierpnia 2013 · dodano: 09.03.2014 | Komentarze 1
To nasz ósmy i ostatni dzień wyprawy.Dzisiaj wracamy do Polski.
Wstaliśmy rano a nasz namiot nadal miał kształt namiotu, co znaczyło że naprawa taśmą, śledziami i sznurkiem wytrzymała.
Jednak namiot nie nadawał się już do ponownego rozłożenia.
A to rozpadające się kijki.
Sympatyczni gospodarze zaprosili nas na kawę i ciasteczka, a my zrewanżowaliśmy się polskimi batonikami.
Porozmawialiśmy chwilę z mamą Slavko, po czym wyruszyliśmy w kierunku polskiej granicy.
Od samego rana było gorąco - 28 stopni.
Ledwie wyjechaliśmy z miasteczka i znowu trzeba było dopompować oponę Moniki.
Dalej kierujemy się na Śvidnik, ale omijamy samo miasto wybierając szybszą drogę obwodnicą.
Fajna droga.
Na odcinku kilku kilometrów ciągnęły się takie oto rozpdające się barierki.
Kolejne górskie widoczki.
Gdzieś bliżej granicy trafiliśmy na słowacką wersję biedronki :)
Granica Polsko-Słowacka jak wiadomo przebiega szczytami górskimi. Zaczęły się więc spore podjazdy, a Monika stosowała dziwne triki żeby je pokonać.
Dalej jedziemy przez Nižný i Wyšný Komárnik i tam wydajemy ostatnie Euro na prowiant.
Czołg.
Ostatni podjazd i jesteśmy na przejściu granicznym w Barwinku.
A to ostatnie spojrzenie na słowację.
Robimy tam przerwę na jedzenie i wymianę dętki w Krossie Moniki bo dosyć już mamy jej ciągłego łatania i pompowania.
Batman na granicy :) Z powodu wcześniejszych upałów nie braliśmy żadnych bluz, a że zrobiło się chłodniej i czekał nas długi zjazd Monika założyła na siebie ręcznik.
Długie zjazdy na Barvinek i Tylawę. Tak zmarźliśmy, że zajechaliśmy tam do baru na ciepły posiłek.
Na Słowacji bardzo posmakowała nam Kofola, czyli napój gazowany o smaku coli, kawy i kwasu chlebowego w jednym. Wieziemy więc jedną butelkę do Polski, żeby Ania i Krzysiek też mogli jej spróbować.
Szybko wracamy do Komańczy przez wioski Daliowa i Jaśliska. Temperatura spadła już do 16 stopni, obok widać było deszczowe chmury, a my zmarźnięci pedałowaliśmy na maxa.
Do Komańczy dotarliśmy późnym wieczorem i przepakowaliśmy się do samochodu. Do Polańczyka dojechaliśmy na oparach paliwa gdyż jedyne dwie stacje, które napotkaliśmy były już zamknięte.
Było już tak późno, że nie szukaliśmy nawet noclegu, tylko zdecydowaliśmy że śpimy w samochodzie.
To nasz nocleg, a w tle szczyt Jawor :)
Ostatnia fotka na koniec wyprawy.
Zajeżdżamy jeszcze na tamy i wesołe miasteczko, po czym wracamy na Podlasie.
Podsumowując: Nie zrobiliśmy wiele kilometrów, ale było naprawdę fajnie.
Łącznie przejechaliśmy 360 kilometrów, pokonaliśmy 4545 metrów wzniesień, a czas jazdy rowerem to tylko 23 godziny i 27 minut.
Statystyki nie wyglądają imponująco, ale za to mieliśmy czas na kąpiele w rzekach i inne przyjemności :)
Pogoda nam dopisała, mój rower nie zawiódł ani razu, rowery Ani i Krzyśka też sprawiły się dobrze.
Najwięcej problemów było z rowerem Moniki, ale nie było to nic poważnego a tylko uchodzące z koła powietrze.
Wyprawa wszystkim bardzo się podobała, jej koszt to niecałe 400zł na głowę, z czego 150zł to paliwo.
Było tak fajnie, że napewno pojedziemy na kolejne :)
Mapka.
745 Bieszczady dzień 7 - Bukovce, Nova Kelca, Strocin
Piątek, 9 sierpnia 2013 · dodano: 02.02.2014 | Komentarze 2
Rano obudziliśmy się i zauważyliśmy dużo ślimaków pełzających po naszym namiocie, były ogromne - długie i obślizgłe ....Musieliśmy szybko uciekać z namiotu, ponieważ było bardzo gorąco - 50 stopni na słońcu.
Około dziesiątej ruszyliśmy dalej przez Bukovce, gdzie zatrzymaliśmy się przy sklepie aby zrobić zakupy.
W całym sklepie 3 rodzaje soków i ogólnie bieda jak za komuny. Kupiliśmy tam prowiant i lody - bo było naprawdę gorąco.
Jedyne miasto po drodze to Stropkov, przejechaliśmy przez nie bez zatrzymywania się, ponieważ chcieliśmy dotrzeć do jeziora Vel'ka Domaša.
Jezioro jest długie na ok 14 km, a my planowaliśmy dojechać do jego początku, tam poszukać plaży żeby się wykąpać i jeszcze tego samego dnia chcieliśmy wracać do Polski.
Tu zaczyna się jezioro, ale jest ono mało zachęcające, więc jedziemy dalej szukać plaży.
Ciekawe drzewa przy jeziorze.
Dwa kilometry dalej znaleźliśmy zjazd na dziką plażę :)
Byliśmy głodni, spoceni i widok pierwszej napotkanej plaży bardzo nas ucieszył :), chcieliśmy tam zjeść ale najpierw postanowiliśmy wejść do wody....
no i...
jakby tu powiedzieć, plaża jakaś grząska, stopy nam się zapadały w ciepłym miękkim ni to piasku ni to błotku albo mule?:)
no dziwny ten słowacki piasek, ale co tam wchodzimy:)
jednak coś nam nadal nie pasowało, było tak grząsko że klapki Moniki zostawały w mule, ja dreptałem na bosaka, ale jakoś to słabo wyglądało...hmmmmm....
czyżby to nie piasek?? wtf?
i nagle doznajemy olśnienia - otóż po drugiej stronie drogi pasły się krowy :)
To nie piasek.... to gówniana plaża !
Jeść nam sie odechciało, nogi umyliśmy wodą do picia, co nas dodatkowo zmartwiło - bo nie wiadomo było kiedy uda nam się uzupełnić jej zapas.
Uciekaliśmy stamtąd czym prędzej w poszukiwaniu lepszego miejsca na kąpiel i posiłek.
A to znowu ja
Ładny widoczek.
Pokonywaliśmy bardzo stromą górę i dotarliśmy do turystycznej miejscowości Nová Kelča.
W pierwszym napotkanym barze wypiliśmy piwo, zjedliśmy lody i palacinky s džemom, šľahačkou a čokoládovým krémom (naleśniki z dżemem, bitą śmietaną i kremem czekoladowym).
Udało nam się znaleźć w końcu normalną plażę z turystami, piaskiem i wodą nadającą się do kąpieli (chyba!)
Ciekawy opuszczony kościółek.
Plaża, kempingi, dużo słońca i wody ciepłej jak zupa.
Po kąpieli zajechaliśmy do baru coś zjeść i napić się słowackiego piwa. Nie wiedząc co oznaczają dziwne słowa w menu wzięliśmy bezpieczną pizzę:).
Kosztowała nas ona 4 euro, czekaliśmy na nią długo a okazała się zwyczajnym biednym mrożonem gniotem...
Pizza nie załapała się na zdjęciu - może to i lepiej.
Najedzeni, napici i wykąpani zawróciliśmy w kierunku Polski.
Oczywiście dętka Moniki nas nie zawiodła i w miejscowości Miňovce musieliśmy ją znowu kleić :(
Ponownie przejeżdżamy przez miasto Stropkov, a to jest jeden z oddziałów słynnej marki Tesla.
Tym razem w Stropkovie skręciliśmy w nową trasę, gdyż chcieliśmy wracać przejściem granicznym W Barwinku.
Jedziemy przez Tisiniec i Duplin i rozglądamy się już za miejscem na rozbicie namiotu.
Nie było to takie proste, ponieważ mijaliśmy same odsłonięte pola, kombinowaliśmy więc gdzie tu sie schować żeby nikomu nie rzucać się w oczy.
Najpierw sprawdzaliśmy miejsce pod jakimś mostem ale wyglądało na uczęszczaną melinę.
Kolejne miejsce było osłonięte drzewami i krzewami - jednak znajdowało się przy bardzo ruchliwej i głośnej drodze.
Tymczasem zapadał już zmrok, a na horyzoncie widać było ulewę. Podjechaliśmy więc do następnej miejscowości Stročin, gdzie wypytywaliśmy miejscowych o możliwość rozbicia namiotu.
Po dwóch nieudanych próbach znaleźliśmy pod kościołem uprzejmą panią, która użyczyła nam miejsca w swoim ogrodzie.
Cała rodzina okazała się bardzo sympatyczna, niestety pamiętamy tylko imię najmłodszego synka - Slavko, który bardzo chciał nam pomagać przy rozkładaniu namiotu,
i byliśmy dla niego chyba atrakcją wieczoru. Mały nawijał nam o wichurze, która przeszła kilka godzin wcześniej, i w ogóle duuużo mówił:).
Namiot rozbijaliśmy już w ciemnościach, a na dodatek pałąk od głównej części naszego namiotu złamał sie w połowie i musieliśmy użyć niezbędnika w postaci szarej taśmy wzmocnionej śledziem.
Kolacja i bajzel w namiocie.
A to jeszcze kilka słowackich znaków drogowych, które urzekły nas szczegółowością grafiki :)
mapka:
744 Bieszczady dzień 6 - Komańcza, Medzilaborce, Havaj, Staśkovce
Czwartek, 8 sierpnia 2013 · dodano: 09.01.2014 | Komentarze 0
Szóstego dnia postanowiliśmy mniej się obijać i w końcu trochę pojeździć:).Najpierw długie ustalenia co robimy, a że ile osób tyle różnych pomysłów, tak więc musieliśmy się podzielić.
Ja i Monika chcieliśmy popedałować na Słowację, ale że wypad ten musiał być dłuższy niż jeden dzień,
dlatego Ania postanowiła, że zostanie w Polańczyku z Krzyśkiem (który musiał pracować).
Dość późno się zebraliśmy i do Komańczy dotarliśmy samochodem ok. godziny 15:00.
Tam zrobiliśmy zakupy, wymieniliśmy walutę i o 16:00 ruszyliśmy rowerami w trasę.
W drodze do Radoszyc mijamy owieczki, które chowają się w cieniu - znów mamy 34 stopnie. Masakra.
W Radoszycach mamy przekroczyć granicę.
Jeszcze przed granicą zatrzymaliśmy się, żeby zrobić kilka fotek strumyka, przy którym znajduje sie cudowne źródełko.
Ku naszemu zaskoczeniu podjechał samochód z bagażnikiem pełnym 5 litrowych baniaków. W wodę z tego źródełka zaopatrują sie okoliczne wsie, wykorzystując ją do picia, gotowania, prania itp. Od pana, który akurat pobierał wodę usłyszeliśmy historię o uzdrowieniach.
Żeby dojechać do granicy pokonaliśmy przełęcz o wysokości 680 m n.p.m.
To ja.
Po stronie słowackiej zaczęły się świetne zjazdy oraz zachwycające widoki, a także lepsza nawierzchnia :) Sama przyjemność.
A tutaj pierwsza większa miejscowość - Medzilaborce.
Warte uwagi są znaki drogowe, wykonane z o wiele większą szczegółowością niż w Polsce:)
Przy wyjeździe z miasta rower Moniki znowu złapał gumę - tym razem wbiła się jakaś duża drzazga.
Czym prędzej zakleiliśmy dziurę bo było już późno i chcieliśmy jak najszybciej znaleźć miejsce na nocleg.
Miejscowość Havaj. Droga z wieloma podjazdami i pod wiatr.
Dalej jechaliśmy przez Makovce, a na nocleg zjechaliśmy z zaplanowanej trasy, ponieważ zaczynało się ściemniać.
Najpierw szukaliśmy miejsca na dziko, ale jakoś słabo było z takimi miejscówkami, dlatego jechaliśmy dalej i w ten sposób trafiliśmy do miejscowości Staśkovce.
Jak wytłumaczyć Słowakom że chcemy gdzieś rozbić namiot?
Trudno ich zrozumieć, a i oni nie bardzo wiedzieli o co nam chodzi, choć machaliśmy rękami i rysowaliśmy namiot w powietrzu:).
Po wielkich trudach dowiedzieliśmy się, że namiot to po ichniemu jest STAN.
O miejsce na rozbicie namiotu zapytał starostę miasteczka jakiś uprzejmy młody człowiek, bo sami ni w ząb nie dalibyśmy rady się z nikim dogadać:)
Starosta zaproponował nam dwa miejsca do wyboru: plac przy cerkwi i cmentarzu :) oraz boisko futbolowe na obrzeżach miasta.
Wybraliśmy boisko, tym bardziej że nieopodal płynęła rzeka, w której można się było umyć. Namiot rozbiliśmy standardowo o zmroku. Mocno się ze wszystkim śpieszyliśmy i ponownie niema nawet zdjęć z miejsca noclegu.
A tu mapka, brakuje 2km ale nie mam głowy gdzie one się podziały :)
743 Bieszczady dzień 5 - Lesko i tamy
Środa, 7 sierpnia 2013 · dodano: 05.01.2014 | Komentarze 11
Po nieprzespanej nocy - dyskoteka do trzeciej nad ranem - obudziliśmy się bardzo późno. Śniadanie, składanie namiotu i przygotowania do kolejnego dnia wyprawy zajęło nam sporo czasu, w związku z czym udało nam się wyjechać dopiero ok 13.Krzyśka zostawiliśmy w pensjonacie z internetem, żeby mógł spokojnie popracować, a my zaplanowaliśmy jednodniową trasę z powrotem do Polańczyka. Ruszyliśmy we trójkę w kierunku Leska przez Berezkę, Średnią Wieś i Hoczew.
Temperatura była znowu męcząca (34 stopnie), dlatego też po jakimś czasie postanowiliśmy ochłodzić się w Sanie. Pochlapaliśmy się jak dzieci, zgorszyliśmy jakieś małżeństwo swoim zachowaniem, ale my ubaw mieliśmy niezły :)
Chwilę potem dojechaliśmy do Leska i tam szukaliśmy miejsca, gdzie można zjeść normalny obiad. Po kilku dniach jedzenia plastikowego żarcia chętnie zjedliśmy zwykły obiadek, a na deser wcinaliśmy wożoną przez Anię kilka dni czekoladę o konsystencji nie napiszę czego :)
W Lesku zajechaliśmy do sklepu rowerowego, gdzie zaopatrzyliśmy się w zapasowe szprychy. Dziewczyny podrywały sprzedawców, od których dowiedziały się o istnieniu mniejszej zapory, tyle że droga do niej nie zapowiadała się najlepiej. Ja oczywiście jak usłyszałem o 4km nawierzchni brukowanej nie miałem ochoty zmieniać trasy, ale że z babami nie warto nawet zaczynać jakiejkolwiek dyskusji więc pojechałem, ale musiałem trochę ponarzekać.
W oddali widać mniejszą tamę w Myczkowcach, do której jedziemy.
Tama fajna, była w remoncie więc za dużo czasu na niej nie spędziliśmy. Kilka fotek i jedziemy dalej.
Kościół w Myczkowcach.
Tu ja i moje wszechobecna ksywka :)
Dojeżdżamy do dużej tamy w Solinie.
A tu widoczek na ładną mgiełkę na rzece.
Droga na tamę prowadziła przez stragany z pamiątkami, które nas nie interesowały, natomiast nie mogliśmy przejść obojętnie obok budki z goframi i lodami :)
Duża tama zdecydowanie atrakcyjniejsza od małej, mnóstwo turystów, wśród nich czterech sakwiarzy ze Słowacji, którzy zaproponowali nam pomoc gdy Aneczce zeszło powietrze z koła. Oczywiście podziękowaliśmy :), ale sami świetnie sobie z tym radzimy.
Monika na tamie, a w tle wesołe miasteczko.
Dźwig na zaporze, który nie wiem do czego służy.
Widok z tamy na Jezioro Solińskie.
Musieliśmy szybko wracać, ponieważ przed nami jeszcze poszukiwania sensownego pola namiotowego, a już zaczynało się ściemniać.
W międzyczasie Aneczka zaliczyła swoje pierwsze 1000km, co oczywiście musieliśmy później uczcić winem.
Namiot rozbiliśmy w Polańczyku na podwórku jednego z pensjonatów. Było tam cicho i spokojnie, a mili gospodarze użyczyli nam swojej łazienki.
Mapka:
742 Bieszczady dzień 4 - chmiel, rajskie, polańczyk
Wtorek, 6 sierpnia 2013 · dodano: 21.12.2013 | Komentarze 1
Kolejny dzień wyprawy. Znowu leniwa pobudka ale z namiotu wygoniło nas palące słońce. Zanim się zebraliśmy w drogę było już po godzinie 10. Od rana słońce tak smażyło że przy składaniu namiotu między 9 a 10 rano już nie dało się wytrzymać.
Tego dnia czeka nas powrót do Polańczyka gdyż Krzysiek musiał siąść do kompa z netem i popracować. Tak więc z pola namiotowego w miejscowości Chmiel ruszamy do Sękowca.
Asfalt tutaj był dość marnej jakości, aż postanowiłem go uwiecznić na zdjęciu ... ale to jeszcze nic :P
Dalej skręcamy w drogę wzdłuż Sanu, na naszej mapie była oznaczona cieńsza linią co nic dobrego nie wróżyło, przy wjeździe była też tabliczka że droga jest zamknięta.
Szybko się okazało że asfaltu jest tam niewiele bo może z 10-20% i to strasznie dziurawego. Reszta to szuter i kamienie, mniejsze i większe po których bardzo źle się jechało.
Wkurzałem się i narzekałem na tą tragiczną drogę bo jazda po niej nie była ani przyjemna ani bezpieczna dla mojego nowiutkiego obładowanego sakwami roweru. Inni narzekali na mnie że narzekam na drogę bo według nich była fajna. Wlokłem się więc powoli z tyłu próbując ocalić mój rower przed zagładą :) Pozostali nie wiedząc że rower da się popsuć jechali szybko aż doczekali się przerwy na łatanie snejka :)
Mimo ze to ja miałem być rowerowym mechanikiem na tej wyprawie to nie chciało mi się teraz brudzić rąk ... ostrzegałem.
Najpierw poszła jakaś nonejmowa łatka i zanim wszystko złożyliśmy trzeba było rozkładać ponownie i kleić inną. Nastepnie poszła łatka firmy Zefal i chwilę trzymała.
A stało się to na którejś z tych dziur.
Trochę kamieni i dziur dalej ukazało się nam zejście do Sanu, a że temperatura przekraczała 30 stopni to z chęcią się pomoczyliśmy.
Niesamowite jest skalne dno tej rzeki z widocznymi równoległymi uskokami.
Dno na całej szerokości tak płytkie że można bez problemu przejść na drugą stronę, kamienie jednak nierówne i chodzenie po nich było bolesne.
Siedzieliśmy w tej wodzie chyba z godzinę, po wyjściu okazało się że rowery na słońcu rozgrzały się do temperatury 50 stopni.
A temperatura taka spowodowała że łatka Zefala puściła i rower Moniki czekał ze sflaczłym kołem. Tym razem poszła moja łatka ParkTool i okazała się skuteczniejsza.
Ten okropny kawałek drogi miał chyba 12 km a wydawało się że nie miał końca. Jeszcze zanim się skończył trafił się punkt widokowy a więc kolejna przerwa. Widoczek ładny ale bez rewelacji ... takie niskie górki.
W końcu dojechaliśmy do jakiejś cywilizacji i asfaltowej drogi. Była to miejscowość Rajskie gdzie zjedliśmy obiad w barze i skorzystaliśmy z toalety.
Dalej już szybki powrót przez Bukowiec i Wołkowyje. Równy asfalt, więcej samochodów, strome podjazdy i bardzo szybkie zjazdy :)
A w Wołkowyji przerwa na lody.
Widoczek na jezioro Solińskie.
Ostatnie mordercze podjazdy przed Polańczykiem.
Potem czekało nas szukanie pola namiotowego w Polańczyku. Wszystkie były bardzo zatłoczone co mi się za bardzo nie podobało. Zbliżał się jednak zmrok i musieliśmy wybrać jedno z nich. W nocy okazało się że nie brakowało buraczków z głośną muzyką a obok naszego namiotu przebiegał chyba jakiś ciąg komunikacyjny do szczania pod płotem :) na plus za to przyzwoita łazienka w której się w końcu mogliśmy wykąpać :)
Mapka:
741 Bieszczady dzień 3 - terka - cisna - wetlina - chmiel
Poniedziałek, 5 sierpnia 2013 · dodano: 08.12.2013 | Komentarze 6
Trzeci dzień wyprawy i budzimy się po pierwszym noclegu w namiocie około godziny 7:00.Pogoda wygląda nieciekawie, jest pochmurno i wilgotno, 22 stopnie.
Robimy śniadanie i dostajemy od gospodarzy dzban gorącej herbaty.
Ogólnie wszystko w porządku: żyjemy, rowery są, niedźwiedzie nas nie pożarły :)
A to miejsce noclegu, łąka przy moście w miejscowości Terka.
I nasz śniadaniowy bałagan :)
Zanim się najedliśmy, spakowaliśmy i opuściliśmy Terkę była godzina 10. Trzy godziny na poranny start to trochę słabo :P
A to ciekawy drewniany most obok którego spaliśmy.
Dalej jedziemy w kierunku miejscowości Cisna, cały czas asfaltem. Fajne podjazdy, zjazdy i ładne widoczki.
Ten kawałek trasy biegnie wzdłuż rzeki Solinka którą przecinamy wielokrotnie mostami.
A to jakieś ciekawe pozostałości drzewka wykorzystane jako znacznik nadleśnictwa Cisna
Monika wlazła do środka zrobić zdjęcie.
I zrobiła takie:
Znowu Solinka. Godzina 11 i pogoda już znacznie lepsza :)
Zaraz przed Cisną trafiamy na pracownię Ikon. Oglądamy je a właściciel odradza nam pobliską drogę na Słowację która chcieliśmy jechać. Ponoć straszna nawierzchnia i łatwo się zgubić. Tak więc zmieniamy plany zajechania na chwilę na Słowację i obmyślamy inna trasę.
Chwile później jesteśmy w Cisnej, zjadamy pizze, robimy jeszcze jakieś uzupełniające zakupy i jedziemy nową trasą przez Przysłyp i Smerek do Wetliny.
A tu jakiś ładny 1200 metrowy szczyt po drodze, może Smerek a może inny, było kilka podobnych więc się pogubiłem.
Zajazd z barem, Galeria Czarny Kot i turyści na koniach.
Po drodze rozjechana jaszczurka. Myśleliśmy że sztuczna ale nie.
Dojechaliśmy do Wetliny i tam zatrzymaliśmy się na lody bo robiło coraz goręcej, 27 stopni.
Dalej zmierzamy w kierunku miejscowości Brzegi Górne.
A po drodze zastała nas niespodzianka :) Okazało się że musimy przejechać przez Przełęcz Wyżną (chyba 880m). Było kilka fajnych serpentyn i stromy podjazd.
Monika chwile wcześniej przesiadła się z pustego roweru Krzyśka na swój z sakwami, jej podjazd wyglądał bardzo marnie ale i zabawnie :)
Zdaje się że nawet nie dojechała do przełęczy z sakwami tylko ponownie wymieniła się na pusty rower z Krzyśkiem. Choć głowy nie dam, dawno to było.
A tu już kilka zdjęć z przełęczy.
Ledwo żywa Monika :)
Mini panorama ze zjazdu
Dojeżdżamy do Brzegów Górnych i tam kierujemy się wzdłuż rzeki Dwernik na miejscowość Chmiel gdyż tam ponoć czekają na nas pola namiotowe.
Ania z Krzyśkiem przy skałkach.
Most nad Sanem.
Okolice Chmiela
Znowu San z innej perspektywy.
Potem chwilę szukaliśmy pola namiotowego. Łatwo nie było mimo że na mapie były ze 3 to z trudem znaleźliśmy jedno.
A więc tym razem śpimy na płatnym polu namiotowym, znowu nie na dziko :( Ale pole fajne, mało ludzi i położone nad Sanem w którym myliśmy się po zmroku.
Jak zawsze namiot rozbijaliśmy już prawie po ciemku. Wszyscy uczestnicy mają się dobrze, rowery też dzisiaj nie zawiodły. Spać i czekać na następny dzień.
A tu jeszcze mapka trasy