JAVOR

Info

avatar Ten rowerowy blog prowadzi javor z miasta Białystok. Mam przejechane 19800.00 km z czego 2354.50 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 18.32 km/h i się tym nie chwalę, bo i niema czym :)
Więcej o mnie.


2014 baton rowerowy bikestats.pl 2013 button stats bikestats.pl 2012 button stats bikestats.pl 2011 button stats bikestats.pl 2010 button stats bikestats.pl

Odwiedzone gminy

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy javor.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

z aparatem

Dystans całkowity:6187.00 km (w terenie 1118.00 km; 18.07%)
Czas w ruchu:338:35
Średnia prędkość:18.27 km/h
Maksymalna prędkość:64.40 km/h
Suma podjazdów:45949 m
Maks. tętno maksymalne:178 (90 %)
Maks. tętno średnie:148 (75 %)
Suma kalorii:132753 kcal
Liczba aktywności:115
Średnio na aktywność:53.80 km i 2h 56m
Więcej statystyk
Dane wyjazdu:
47.00 km 4.00 km teren
03:15 h 14.46 km/h:
Maks. pr.:58.00 km/h
Temperatura:34.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:770 m
Kalorie: 1800 kcal
Rower:Wyprawowy

743 Bieszczady dzień 5 - Lesko i tamy

Środa, 7 sierpnia 2013 · dodano: 05.01.2014 | Komentarze 11

Po nieprzespanej nocy - dyskoteka do trzeciej nad ranem - obudziliśmy się bardzo późno. Śniadanie, składanie namiotu i przygotowania do kolejnego dnia wyprawy zajęło nam sporo czasu, w związku z czym udało nam się wyjechać dopiero ok 13.
Krzyśka zostawiliśmy w pensjonacie z internetem, żeby mógł spokojnie popracować, a my zaplanowaliśmy jednodniową trasę z powrotem do Polańczyka. Ruszyliśmy we trójkę w kierunku Leska przez Berezkę, Średnią Wieś i Hoczew.

Temperatura była znowu męcząca (34 stopnie), dlatego też po jakimś czasie postanowiliśmy ochłodzić się w Sanie. Pochlapaliśmy się jak dzieci, zgorszyliśmy jakieś małżeństwo swoim zachowaniem, ale my ubaw mieliśmy niezły :)

Chwilę potem dojechaliśmy do Leska i tam szukaliśmy miejsca, gdzie można zjeść normalny obiad. Po kilku dniach jedzenia plastikowego żarcia chętnie zjedliśmy zwykły obiadek, a na deser wcinaliśmy wożoną przez Anię kilka dni czekoladę o konsystencji nie napiszę czego :)


W Lesku zajechaliśmy do sklepu rowerowego, gdzie zaopatrzyliśmy się w zapasowe szprychy. Dziewczyny podrywały sprzedawców, od których dowiedziały się o istnieniu mniejszej zapory, tyle że droga do niej nie zapowiadała się najlepiej. Ja oczywiście jak usłyszałem o 4km nawierzchni brukowanej nie miałem ochoty zmieniać trasy, ale że z babami nie warto nawet zaczynać jakiejkolwiek dyskusji więc pojechałem, ale musiałem trochę ponarzekać.
W oddali widać mniejszą tamę w Myczkowcach, do której jedziemy.

Tama fajna, była w remoncie więc za dużo czasu na niej nie spędziliśmy. Kilka fotek i jedziemy dalej.



Kościół w Myczkowcach.

Tu ja i moje wszechobecna ksywka :)

Dojeżdżamy do dużej tamy w Solinie.

A tu widoczek na ładną mgiełkę na rzece.

Droga na tamę prowadziła przez stragany z pamiątkami, które nas nie interesowały, natomiast nie mogliśmy przejść obojętnie obok budki z goframi i lodami :)



Duża tama zdecydowanie atrakcyjniejsza od małej, mnóstwo turystów, wśród nich czterech sakwiarzy ze Słowacji, którzy zaproponowali nam pomoc gdy Aneczce zeszło powietrze z koła. Oczywiście podziękowaliśmy :), ale sami świetnie sobie z tym radzimy.
Monika na tamie, a w tle wesołe miasteczko.

Dźwig na zaporze, który nie wiem do czego służy.

Widok z tamy na Jezioro Solińskie.

Musieliśmy szybko wracać, ponieważ przed nami jeszcze poszukiwania sensownego pola namiotowego, a już zaczynało się ściemniać.
W międzyczasie Aneczka zaliczyła swoje pierwsze 1000km, co oczywiście musieliśmy później uczcić winem.

Namiot rozbiliśmy w Polańczyku na podwórku jednego z pensjonatów. Było tam cicho i spokojnie, a mili gospodarze użyczyli nam swojej łazienki.

Mapka:

Kategoria z aparatem


Dane wyjazdu:
42.00 km 12.00 km teren
03:23 h 12.41 km/h:
Maks. pr.:53.70 km/h
Temperatura:32.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:700 m
Kalorie: kcal
Rower:Wyprawowy

742 Bieszczady dzień 4 - chmiel, rajskie, polańczyk

Wtorek, 6 sierpnia 2013 · dodano: 21.12.2013 | Komentarze 1

Kolejny dzień wyprawy. Znowu leniwa pobudka ale z namiotu wygoniło nas palące słońce. Zanim się zebraliśmy w drogę było już po godzinie 10. Od rana słońce tak smażyło że przy składaniu namiotu między 9 a 10 rano już nie dało się wytrzymać.
Tego dnia czeka nas powrót do Polańczyka gdyż Krzysiek musiał siąść do kompa z netem i popracować. Tak więc z pola namiotowego w miejscowości Chmiel ruszamy do Sękowca.
Asfalt tutaj był dość marnej jakości, aż postanowiłem go uwiecznić na zdjęciu ... ale to jeszcze nic :P

Dalej skręcamy w drogę wzdłuż Sanu, na naszej mapie była oznaczona cieńsza linią co nic dobrego nie wróżyło, przy wjeździe była też tabliczka że droga jest zamknięta.

Szybko się okazało że asfaltu jest tam niewiele bo może z 10-20% i to strasznie dziurawego. Reszta to szuter i kamienie, mniejsze i większe po których bardzo źle się jechało.

Wkurzałem się i narzekałem na tą tragiczną drogę bo jazda po niej nie była ani przyjemna ani bezpieczna dla mojego nowiutkiego obładowanego sakwami roweru. Inni narzekali na mnie że narzekam na drogę bo według nich była fajna. Wlokłem się więc powoli z tyłu próbując ocalić mój rower przed zagładą :) Pozostali nie wiedząc że rower da się popsuć jechali szybko aż doczekali się przerwy na łatanie snejka :)

Mimo ze to ja miałem być rowerowym mechanikiem na tej wyprawie to nie chciało mi się teraz brudzić rąk ... ostrzegałem.

Najpierw poszła jakaś nonejmowa łatka i zanim wszystko złożyliśmy trzeba było rozkładać ponownie i kleić inną. Nastepnie poszła łatka firmy Zefal i chwilę trzymała.
A stało się to na którejś z tych dziur.

Trochę kamieni i dziur dalej ukazało się nam zejście do Sanu, a że temperatura przekraczała 30 stopni to z chęcią się pomoczyliśmy.

Niesamowite jest skalne dno tej rzeki z widocznymi równoległymi uskokami.

Dno na całej szerokości tak płytkie że można bez problemu przejść na drugą stronę, kamienie jednak nierówne i chodzenie po nich było bolesne.

Siedzieliśmy w tej wodzie chyba z godzinę, po wyjściu okazało się że rowery na słońcu rozgrzały się do temperatury 50 stopni.

A temperatura taka spowodowała że łatka Zefala puściła i rower Moniki czekał ze sflaczłym kołem. Tym razem poszła moja łatka ParkTool i okazała się skuteczniejsza.

Ten okropny kawałek drogi miał chyba 12 km a wydawało się że nie miał końca. Jeszcze zanim się skończył trafił się punkt widokowy a więc kolejna przerwa. Widoczek ładny ale bez rewelacji ... takie niskie górki.

W końcu dojechaliśmy do jakiejś cywilizacji i asfaltowej drogi. Była to miejscowość Rajskie gdzie zjedliśmy obiad w barze i skorzystaliśmy z toalety.
Dalej już szybki powrót przez Bukowiec i Wołkowyje. Równy asfalt, więcej samochodów, strome podjazdy i bardzo szybkie zjazdy :)

A w Wołkowyji przerwa na lody.

Widoczek na jezioro Solińskie.

Ostatnie mordercze podjazdy przed Polańczykiem.

Potem czekało nas szukanie pola namiotowego w Polańczyku. Wszystkie były bardzo zatłoczone co mi się za bardzo nie podobało. Zbliżał się jednak zmrok i musieliśmy wybrać jedno z nich. W nocy okazało się że nie brakowało buraczków z głośną muzyką a obok naszego namiotu przebiegał chyba jakiś ciąg komunikacyjny do szczania pod płotem :) na plus za to przyzwoita łazienka w której się w końcu mogliśmy wykąpać :)
Mapka:

Kategoria z aparatem


Dane wyjazdu:
60.00 km 0.00 km teren
03:36 h 16.67 km/h:
Maks. pr.:48.60 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:800 m
Kalorie: 2500 kcal
Rower:Wyprawowy

741 Bieszczady dzień 3 - terka - cisna - wetlina - chmiel

Poniedziałek, 5 sierpnia 2013 · dodano: 08.12.2013 | Komentarze 6

Trzeci dzień wyprawy i budzimy się po pierwszym noclegu w namiocie około godziny 7:00.
Pogoda wygląda nieciekawie, jest pochmurno i wilgotno, 22 stopnie.
Robimy śniadanie i dostajemy od gospodarzy dzban gorącej herbaty.
Ogólnie wszystko w porządku: żyjemy, rowery są, niedźwiedzie nas nie pożarły :)
A to miejsce noclegu, łąka przy moście w miejscowości Terka.

I nasz śniadaniowy bałagan :)

Zanim się najedliśmy, spakowaliśmy i opuściliśmy Terkę była godzina 10. Trzy godziny na poranny start to trochę słabo :P
A to ciekawy drewniany most obok którego spaliśmy.

Dalej jedziemy w kierunku miejscowości Cisna, cały czas asfaltem. Fajne podjazdy, zjazdy i ładne widoczki.


Ten kawałek trasy biegnie wzdłuż rzeki Solinka którą przecinamy wielokrotnie mostami.

A to jakieś ciekawe pozostałości drzewka wykorzystane jako znacznik nadleśnictwa Cisna

Monika wlazła do środka zrobić zdjęcie.

I zrobiła takie:

Znowu Solinka. Godzina 11 i pogoda już znacznie lepsza :)

Zaraz przed Cisną trafiamy na pracownię Ikon. Oglądamy je a właściciel odradza nam pobliską drogę na Słowację która chcieliśmy jechać. Ponoć straszna nawierzchnia i łatwo się zgubić. Tak więc zmieniamy plany zajechania na chwilę na Słowację i obmyślamy inna trasę.

Chwile później jesteśmy w Cisnej, zjadamy pizze, robimy jeszcze jakieś uzupełniające zakupy i jedziemy nową trasą przez Przysłyp i Smerek do Wetliny.
A tu jakiś ładny 1200 metrowy szczyt po drodze, może Smerek a może inny, było kilka podobnych więc się pogubiłem.

Zajazd z barem, Galeria Czarny Kot i turyści na koniach.

Po drodze rozjechana jaszczurka. Myśleliśmy że sztuczna ale nie.

Dojechaliśmy do Wetliny i tam zatrzymaliśmy się na lody bo robiło coraz goręcej, 27 stopni.
Dalej zmierzamy w kierunku miejscowości Brzegi Górne.

A po drodze zastała nas niespodzianka :) Okazało się że musimy przejechać przez Przełęcz Wyżną (chyba 880m). Było kilka fajnych serpentyn i stromy podjazd.
Monika chwile wcześniej przesiadła się z pustego roweru Krzyśka na swój z sakwami, jej podjazd wyglądał bardzo marnie ale i zabawnie :)

Zdaje się że nawet nie dojechała do przełęczy z sakwami tylko ponownie wymieniła się na pusty rower z Krzyśkiem. Choć głowy nie dam, dawno to było.
A tu już kilka zdjęć z przełęczy.

Ledwo żywa Monika :)

Mini panorama ze zjazdu

Dojeżdżamy do Brzegów Górnych i tam kierujemy się wzdłuż rzeki Dwernik na miejscowość Chmiel gdyż tam ponoć czekają na nas pola namiotowe.
Ania z Krzyśkiem przy skałkach.

Most nad Sanem.

Okolice Chmiela

Znowu San z innej perspektywy.

Potem chwilę szukaliśmy pola namiotowego. Łatwo nie było mimo że na mapie były ze 3 to z trudem znaleźliśmy jedno.

A więc tym razem śpimy na płatnym polu namiotowym, znowu nie na dziko :( Ale pole fajne, mało ludzi i położone nad Sanem w którym myliśmy się po zmroku.
Jak zawsze namiot rozbijaliśmy już prawie po ciemku. Wszyscy uczestnicy mają się dobrze, rowery też dzisiaj nie zawiodły. Spać i czekać na następny dzień.
A tu jeszcze mapka trasy
Kategoria z aparatem


Dane wyjazdu:
15.00 km 0.00 km teren
00:54 h 16.67 km/h:
Maks. pr.:46.80 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:280 m
Kalorie: 700 kcal
Rower:Wyprawowy

740 Bieszczady dzień 2 - Polańczyk - Terka

Niedziela, 4 sierpnia 2013 · dodano: 20.10.2013 | Komentarze 0

Dzień drugi wyprawy, i pierwszy w górach. Dojeżdżamy do Polańczyka około południa ale jeszcze sporo czasu schodzi na znalezieniu kwatery dla Krzyśka (który nie mógł z nami codziennie jeździć), parkingu dla auta i na zakupy spożywcze oraz spakowanie sakw.
Dodatkowo była niedziela i Ania koniecznie chciała iść do kościoła wiec musieliśmy zajechać do jakiegoś na godzinę 18.
Okazało się tez że wyprawa to trochę za grube słowo bo musząc wracać kilka razy do Polańczyka nigdzie daleko nie odjedziemy, no ale lepsze to niż siedzieć w domu :)
Ruszamy więc dopiero około godziny 17:30 i jedziemy szybko do miejscowości Wołkowyja żeby zdążyć na mszę do tamtejszego kościoła.
Ja gdzieś na pierwszym około 140 metrowym podjeździe, oczywiście zadowolony:

Monika też daje radę ale trochę oszukuje bo jedzie rowerem Krzyśka bez sakw.
Skąd właściwie na wyprawie się wziął rower bez sakw? Krzysiek zdecydował się jechać dzień przed, wziął tylko trochę rzeczy w plecak a na rowerze nawet nie ma bagażnika :)

A tutaj dogonili nas prowadząc rowery Krzysiek i Ania która wygląda na trochę zmęczoną ... a to pierwszy podjazd.

Żeby nie było to ja przemyślałem sprawę i zamontowałem w moim rowerze wyprawowym małą korbę (44x32x22) i kasetę z największą zębatką 34 więc mogłem podjechać pod bardzo strome wzniesienia. Monika siedziała na góralu bez sakw i też zapewne z małą korbą ale w trekach Ani i Moniki na którym jechał Krzysiek oczywiście siedzą korby (48x38x28) i mniejsze kasety co skutkowało za niską kadencją na taki podjazd z sakwami. Po jakiego grzyba fabrycznie montuje się takie przełożenia do roweru przeznaczonego pod sakwy?
Jakiś widoczek z góry.

I po ciężkim podjeździe zjazd. Samochodów jak widać nie brakowało na tym odcinku.

No i zdążyliśmy dojechać do kościoła na 18. Poszła tylko Ania a my mieliśmy czas na poprawki w regulacji rowerów i zjedzenie czegoś.
Mój rowerek z sakwami :)

Kościół w Wołkowyjach:

Po mszy jedziemy dalej przez Bukowiec i tam skręcamy na mniej ruchliwą drogę w stronę Terki. A za tym rozjazdem czekała kolejna ciekawa górka, niby nie długa ale bardzo stroma .... a jakie światło dobre na zdjęcia :)

Jak widać treki znowu nie dają rady.
Mini panorama:

Lekki zjazd, a w oddali szczyt Tołsta.

Monika:

Ja:

I chwilę potem byliśmy w Terce.
Szukaliśmy pola namiotowego przy Sanie widocznego na mapie ale okazało się że już nie istnieje. Robiło się już ciemno a nikt poza mną nie był zachwycony pomysłem rozbicia się na dziko. Monika zapytała o nocleg w jednym z domów przy rzece i pozwolono nam się rozbić na łące obok. Początkowo nie byliśmy zachwyceni bo miała tam być "dyskoteka". Okazało się jednak że to tylko jakiś rodzinny zjazd i wcale nie było głośno. Dostaliśmy też gorącą herbatę i w nocy przy świetle księżyca przemyliśmy się trochę w Sanie.
Także w sumie tego dnia zrobiliśmy tylko marne 15 kilometrów.
Temperatura była znośna bo przy starcie po godzinie 17 było 25 stopni a przy rozbijaniu namiotu około 21 było 20 stopni.
Spalone kalorię podaję na oko bo nie miałem nic co by je zliczało.
Mapka:
Kategoria z aparatem


Dane wyjazdu:
14.00 km 6.00 km teren
01:22 h 10.24 km/h:
Maks. pr.:25.50 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:210 m
Kalorie: 600 kcal
Rower:Wyprawowy

739 Bieszczady dzień 1 - Kazimierz

Sobota, 3 sierpnia 2013 · dodano: 20.10.2013 | Komentarze 2

W końcu znalazłem trochę czasu i dodaję powoli wyprawę z Sierpnia :)
A więc, dzień pierwszy wyprawy w Bieszczady, czyli nie Bieszczady a Kazimierz Dolny. Zajechaliśmy tam po drodze w góry gdyż nie każdy tam był, a warto.
Uczestnicy to oczywiście Ja, Monika, Ania, i Krzysiek.
Na miejscu byliśmy około godziny 15:30 a słońce rozgrzewało atmosferę do 30 stopni.
Na zwiedzanie Kazimierza ruszyliśmy bez sakw, wszystko zostało w aucie.
Najpierw zajechaliśmy na rynek a tam jak zwykle coś się działo.
Zdjęcia z tego dnia tylko z aparatu kompaktowego więc niektóre mogą być słabe a innych wcale nie ma bo nie przeszły mojej kontroli jakości :)

Monika:

Następnie jechaliśmy promenadą nad Wisłą do podjazdu na ulicy Krakowskiej.


A oto i ten podjazd. Na zdjęciu tego nie widać ale trzeba tam używać najniższych przełożeń.

Dalej przez ul. Dębowe Góry dojeżdżamy do cmentarza i ulicy Cmentarnej która przez niego prowadzi ostro w dół.

Przerwa na mostku:


I dalej w dół z widokiem na kolejne atrakcje czyli zamek i basztę.

Z nisko położonego rynku wspinamy się na kolejną górę do zamku.
Kocie łby, stromy podjazd, sztywne rowery i żar z nieba trochę zniechęcały co niektórych do pedałowania.

Zamek:

A na górze przy zamku spotkaliśmy parę młodą na sesji zdjęciowej. Fotograf zabrał białą damkę Moniki na kilka zdjęć.

Widok na Wisłę z baszty.

I jedziemy dalej ...

... do Korzeniowego Dołu.


Potem chyba jedyny szybki zjazd asfaltem do rynku. Zrobiliśmy tam zapasy dobrego lokalnego piwa a Monika napiła się ze słynnej studni.


Wracamy do auta, pakujemy rowery na dach i jesteśmy gotowi jechać w końcu w Bieszczady, ale najpierw nocleg w Lubartowie.

Mapka:
Kategoria z aparatem


Dane wyjazdu:
62.00 km 22.00 km teren
03:45 h 16.53 km/h:
Maks. pr.:54.70 km/h
Temperatura:23.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:600 m
Kalorie: 2200 kcal

730 Mazury garbate dzień 2 - Cisowa Góra i Hańcza

Niedziela, 21 lipca 2013 · dodano: 24.09.2013 | Komentarze 2

Dzień drugi i ostatni krótkiej weekendowej wycieczki z Moniką w Mazury Garbate.
Zaczynamy od zakupów jedzenia w Przerośli i małego wypadku.
Monika hamując przed skrzyżowaniem przeleciała nad kierownicą i trochę potłukła się o asfalt. Nic jednak poważnego się nie stało i po chwili chciała jechać dalej :)
Pogoda tak jak wczoraj bardzo wietrzna ale ciepła i bez deszczu.
Jedziemy przez Olszankę, Iwaniszki i Kruszki ...


... docieramy do Punktu informacji turystycznej, starego młyna i jakiejś górki przy rzece Czarna Hańcza.

Widok z górki ...

... i zoom.

A dookoła pełno turbin wiatrowych, jeszcze nie widziałem takiego ich nagromadzenia w Polsce.

Dalej kierujemy się do wioski Wodziłki.
A to jakiś fajny zjazd :) ale nie chciało nam się na niego jechać.

A to już zabytkowa świątynia w Wodziłkach z 1921 roku.

Wieś ta została założona w 1788 roku przez staroobrzędowców - odłam religijny, który nie uznał reform w rosyjskiej cerkwi prawosławnej i musiał wyemigrować z Rosji.
Dalej kierujemy się w stronę Góry Zamkowej ciekawymi terenami.

A tu wersja zdjęcia ze mną :)

Na Górze zamkowej albo nie było co tam oglądać albo byliśmy w złym miejscu. Jedynie widoczek ciekawy - w oddali Cisowa Góra.

I znowu malownicze dróżki i garbate widoczki.

Z małym zgubieniem trasy przy jeziorze Szurpiły docieramy do Cisowej Góry.
Ma ona 256m n.p.m. i zapewnia dobry widok na okolicę.

Oczywiście wleźliśmy na nią z rowerami choć podjechać udało się 1/3 wysokości to dalej czekały na nas schody.
Wiało tam niesamowicie i trzeba było stabilnie stawiać kroki żeby nas nie zdmuchnęło :) (na końcu filmik z wiatrem)
Żeby nie było zbyt wiele zdjęć z tego miejsca zrobiłem panoramę.
Oto wersja mała na której nic nie widać ...

... a tutaj możecie kliknąć po większą i zoomować: KLIKAĆ TUTAJ
Jeszcze jakiś kadr z tego miejsca.

Dalej jedziemy przez miejscowość Udziejek i gdzieś tam trafiliśmy na fajny Gościniec Drumlin który możemy polecić. Zjedliśmy tam Pyszne pierogi z nadzieniem bananowym ale przepisu nie chcieli nam zdradzić.

Na podwórku było pełno starych maszyn rolniczych, ta np jest ciekawa :)

Widok na Cisową Górę z oddali.

Następny cel wycieczki to były jakieś tarasy torfowe w Smolnikach czy coś takiego ... już nie pamiętam :) Wiem że je minęliśmy gdzieś po drodze i usłyszeliśmy że nie mamy czego żałować bo i tak nic byśmy nie zobaczyli. Po drodze za to był dosyć ciężki kawałek lasu ze stromymi podjazdami gdzie trzeba było wykorzystać najniższe przełożenia.

Dalej jedziemy kawałek przy jeziorze Hańcza.
Jest ono najgłębsze w Polsce mając 108,5 metra głębokości maksymalnej, i 39 średniej. Dzięki temu przy niewielkiej powierzchni 305ha mieści ponad 120 000 000 metrów sześciennych wody.

Przy jego ujściu czyli rzece czarna Hańcza zajeżdżamy jeszcze na Głazowisko Bachanowo.
Jest tam około 10 000 głazów narzutowych na 1ha.

Czarna Hańcza w środku lasu.

Potem już zaczęło się ściemniać i ochładzać, czym prędzej więc wracaliśmy do Krzywólki i jak zwykle nie zdążyliśmy przed zmrokiem :)
Podsumowując wycieczka bardzo udana a tereny wręcz idealne na rower :)
A tu jeszcze filmik z Cisowej Góry pokazujący okolice i to z jakim wiatrem musieliśmy tego dnia walczyć.

Oraz mapka:
Kategoria z aparatem


Dane wyjazdu:
98.00 km 7.00 km teren
05:11 h 18.91 km/h:
Maks. pr.:61.20 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:950 m
Kalorie: 3600 kcal

729 Mazury garbate dzień 1 - Stańczyki i Litwa

Sobota, 20 lipca 2013 · dodano: 07.09.2013 | Komentarze 1

Kolejna weekendowa wycieczka rowerowa z Moniką, znowu na Mazury ale tym razem Garbate.
Dzień 1, Sobota, rano jedziemy autem do miejscowości Krzywólka gdzie stacjonujemy i mamy zapewniony nocleg.
Trochę późno bo około południa wyruszamy w kierunku Stańczyk i Litwy.
Najpierw zakupy jedzenia i picia w Przerośli i jakimiś terenowymi skrótami kierujemy się na Stańczyki, jak widać na mapce trochę źle skręciliśmy i wcale skróty już to nie były :)
Pogodę trafiliśmy taką sobie, niby słonecznie i 25 stopni ale wiało strasznie mocno.
Gdzieś tam na skrócie w okolicach jeziora bocznego straszyły nas deszczowe chmury.

Jezioro Boczne.

jakaś malownicza stodoła.

Tylko dojechaliśmy do Stańczyk, kupiliśmy w budce lepszą mapę i zaczął padać deszcz. Mieliśmy więc przerwę na jedzenie pod wiatą i nic nie zmokliśmy :)

Popadało może z pół godziny i mogliśmy zwiedzać mosty.
Wstęp płatny a my po zakupie mapy zostaliśmy bez gotówki, ale chwila negocjacji i weszliśmy :)

36m wysokości, robi wrażenie.


A to mój cień na drzewach i fajna ścieżka na rower ale akurat ją przegapiliśmy.

Przeszliśmy na drugą stronę i schodzimy na dół, to mógłby być niezły zjazd ale są wysokie schody.


Kładka i rzeczka płynąca pod mostami.


Grzybki na drzewie.

I jeszcze trochę mostów, tym razem ciekawa perspektywa z dołu.

Mosty są dwa, jeden wyłożony kostka i otwarty dla zwiedzających, drugi zamknięty.

A tutaj świetny kontraścik wypalonych słońcem mostów na tle ciemnych deszczowych chmur.

No dobra, starczy tego betonu. Jedziemy dalej w stronę Litwy.
To jakiś widoczek zaraz przed trójstykiem granic.

No i zaraz potem był też trójstyk granic Polski Rosji i Litwy który mieliśmy zobaczyć. Jak się jednak okazało prowadzi ścieżka przez prywatną posesję i ktoś tam pobiera opłatę za przejście. A że nie mieliśmy kasy no to trudno, jedziemy dalej.
Zaraz przed Wiżajnami odbijamy w lewo i dojeżdżamy do granicy :)

Niedaleko za granicą na Litwie trafiliśmy na opuszczoną wieżę obserwacyjną ... no to co? Włazimy! :)

Monika się bała ale i tak ze mną wlazła.

No i ja żeby nie było że nie wlazłem :) stać na górze było strach bo jak już wspominałem wiało bardzo mocno.

Widoczek z wieży.

Zleźliśmy na dół a rowery nadal stały nie skradzione, ukryte w zieleni.

Jedziemy dalej, mijamy wioski i pasące się krowy, nic tam właściwie niema - może dlatego że to przygraniczne zadupie i w dodatku jakiś park krajobrazowy :)

No i kawałek dalej jesteśmy już u celu naszej podróży czyli Jezioro Wisztynieckie na Litwie. Na mapie było widać hotel i jakieś miejscowości. Liczyłem na turystyczną miejscowość z plażą, barami i bankomatem ale się przeliczyłem. Były tylko mini wioski i ogólna pustka, choć ładna oczywiście :)
Jezioro bardzo duże, a drugi brzeg to już Rosja.

A tu szerszy panoramiczny widok.

Ale nie poddajemy się i jedziemy dalej na północny koniec jeziora, tam bowiem jest jakaś większa wioska.

Oto i ona, co tam znaleźliśmy? W sumie to nic. był jakiś otwarty sklep ale nie ryzykowaliśmy zakupów kartą nie wiedząc nic o ewentualnej prowizji.

Zajechaliśmy nad wodę i zjedliśmy batoniki, czułem jednak niedosyt :P

A że widziałem po drodze budkę z kebabem ... :)
Pozbieraliśmy nasze złotówki i grosze do kupy, wyszło jakieś 10zł i postanowiłem spróbować kupić za to kebaba, tortille lub cokolwiek ciepłego w tej budzie.
Nie było łatwo się dogadać po litewsku ale wspólnymi siłami z Moniką się udało i za kilka minut dostałem litewską tortille za złotówki :D Co prawda była dosyć marna ale i tak zajadaliśmy się za smakiem. Podczas jedzenia przysiadł się też do nas jakiś miejscowy pijaczek i coś nawijał ale nie bardzo mogliśmy i chcieliśmy go zrozumieć :)
No i pojedzone, słońce coraz niżej i robi się coraz zimniej więc czas najwyższy wracać. A więc dopiero chwile przed godziną 20 zawróciliśmy mając drugie tyle km do przejechania. Oczywistym więc było że połowę drogi powrotnej zrobimy po ciemku, ale lampki mieliśmy przyszykowane.
A tutaj jeszcze filmik z nad Jeziora Wisztynieckiego pokazujący czy faktycznie mocno wiało, otóż tak, nawet w huj mocno :)

Trasa powrotna ta sama, coraz ciemniej i trzeba było szybko zapierdzielać a nie robić zdjęcia, więc więcej zdjęć niema.
Jeszcze jako ciekawostka która bardzo nas rozbawiła ....
Zatrzymaliśmy się zjeść po batoniku gdzieś na ulicy, w lesie, całkiem już ciemno i zgasiliśmy nasze lampki. Za chwilę słyszymy zbliżająca się muzyczkę ... ??????
Ciemno jak w dupie a muzyczka się zbliża, ale po chwili słyszę tez coś jakby odgłosy napędu rowerowego. I zaraz w blasku księżyca widzimy że przejeżdża obok ulicą rowerzysta ze słuchawkami i bez jakiegokolwiek światełka. No głupi, totalnie nie widoczny i jeszcze słucha muzyki zamiast nasłuchiwać samochodów.
W nocy jak to w nocy, robiło się zimno i jechało się szybko, do miejsca startu wróciliśmy chyba jakoś po północy.
A tu jeszcze mapka:
Kategoria z aparatem


Dane wyjazdu:
74.00 km 0.00 km teren
04:00 h 18.50 km/h:
Maks. pr.:40.40 km/h
Temperatura:22.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:450 m
Kalorie: 2500 kcal

722 praca, kładki przez Narew i akcja ratunkowa

Środa, 10 lipca 2013 · dodano: 24.08.2013 | Komentarze 0

Rano standardowa jazda do pracy z Moniką, rano 18 stopni, wracając 32.
Chwila w domu i zaraz znowu na rower. Pojechałem z Moniką, Krzyśkiem, Anią i Adamem na wycieczkę do Śliwna na kładki przez Narew.
Ja z Moniką oczywiście czekaliśmy punktualnie na miejscu spotkania a reszta spóźniła się jakoś ponad 15 minut.
Po wyjechaniu z Białegostoku okazało się że został zrobiony całkiem pokaźny kawałek ścieżki rowerowej w kierunku Śliwna.
Bez zbytniego opierdalania się dojechaliśmy na miejsce, wody niewiele i okolice kładek mocno zarosły.

Adam i Krzysiek.

Pokonujemy kolejne kładki, w jednej łańcuch służący do przyciągania kładki był chyba związany sznurkiem, ale działał. Nikt się tym nie zainteresował ani nie przejął :)
Monika i Adam.

Ja, Krzysiek, Ania.

Przebrnęliśmy na drugą stronę rzeki do Waniewa i wracamy.
Zaraz potem jednak okazuje się że kładka która miała związany łańcuch jest po drugiej stronie a łańcuch jest przerwany i niema jak jej przyciągnąć :)
Chwila zastanowienia co robimy. Albo wracamy na około przez Stare Jeżewo i S8 albo próbujemy przyciągnąć jakoś tratwę.
Wymyśliliśmy że można by po jednej z lin prowadzących tratwę przejść na nią i przyciągnąć ... Krzysiek podjął się tego zadania :)
Nakręciliśmy filmik a nawet dwa ale są zbyt długie więc daję tylko wersję obrazkową filmiku.

Jak widać nie udało mu się przejść tak żeby się nie zamoczyć ale najważniejsze że się udało i było bardzo wesoło :D
Właściwie to zostało na nim tylko kilka suchych nitek gdzieś w okolicy kołnierza. Wracał tak mokry do domu a temperatura spadała już do 16 stopni, ale nic mu nie jest, nie przeziębił się a przygoda była nie byle jaka :)

Dane wyjazdu:
105.00 km 24.00 km teren
05:27 h 19.27 km/h:
Maks. pr.:53.20 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:800 m
Kalorie: 3800 kcal

719 Mazury - Wilczy Szaniec i przygoda z dorszem

Sobota, 6 lipca 2013 · dodano: 17.08.2013 | Komentarze 3

Drugi dzień weekendu na Mazurach z Moniką.
Tym razem zaplanowaliśmy coś grubszego niż 16km z poprzedniego dnia :)
Mianowicie, przez Mikołajki i Ryn chcieliśmy dojechać do ruin kryjówki Hitlera Wilczy Szaniec.
Trasa długa a wyruszyliśmy dopiero po godzinie 12, brzmi jakbyśmy mieli wracać w nocy ale światełka przyczepione więc bez stresu.
Pogoda znowu świetna choć momentami bardzo mocno wiało ale nie w mordę.
Pierwsze zdjęcia tuż za Mikołajkami - Jezioro Tałty.


Biało czerwone pole maków.

A to śmieszna reklama gdzieś we wsi Tałty o ile się nie mylę.

Kanał łączący jeziora Tałty i Tałtowisko.

Dalej czekało nas trochę terenu, równych leśnych piasków i wkurzającej żwirowej tarki.
W miejscowości Rybical (co za głupia nazwa :) ) powraca asfalt i mamy widok na miasto Ryn przez które będziemy jechać.

Jesteśmy w Rynie o 15, oglądamy żaglówki i robimy zdjęcia. Jeden właściciel nawet wpuścił nas na pokład i chciał zabrać na rejs następnego dnia.


Jako że byliśmy nad jeziorem i zgłodnieliśmy postanowiliśmy zjeść smażoną rybę.
Przed nami dwie smażalnie: w jednej pełno ludzi i kolejka a w drugiej prawie pusto ... idziemy więc do tej bez kolejki.
Oglądamy menu i zamawiamy po szczupaku i jedne frytki na spóle. Siadamy do stolika i czekamy ... długo czekamy.
W końcu przychodzi pani kelnerka i pyta:
-czy tutaj był 2x dorsz???
-nie.
Pomyłka jak pomyłka ale poza nami tylko jeden stolik był zajęty, dziwne.
Po kolejnych długich minutach przychodzi ponownie.
-czy tutaj był dorsz i sielawa?
-nie, 2x szczupak.
A w barze nadal byliśmy tylko my i drugi stolik z 3 osobami.
Czas leci, kelnerka przynosi jednego szczupaka z frytkami i mówi że zaraz będzie drugi. Nie zmieściły się dwa na ruszcie?
No nic, nie mogąc się doczekać jemy jednego we dwójkę, trochę gumowy ale zjadliwy.
Przychodzi kelnerka i pyta:
-czy tutaj miał być dorsz?
Po czym zrobiła dziwną minę jakby sobie sama przypomniała że NIE!
Po jakimś czasie przychodzi ponownie i przynosi drugiego szczupaka z drugimi frytkami.
Tak zakładamy że to były szczupaki bo w sumie to się nie znamy i mogła nam wcisnąć cokolwiek innego.
Ten jednak okazuje się mocno przesolony i miejscami całkiem zimny.
Monika bierze go i zanosi do baru mówiąc że jest niedosmażony.
Z kuchni wyłania się pani kucharka:
-co się stało?
-pani mówi że ryba jest niedosmazona
-jaka ryba, dorsz?
-nie, szczupak.
Kucharka wzięła rybę a my dalej czekamy przy stoliku.
Po jakimś czasie przynosi tą samą przesoloną rybę, tym razem jednak ciepłą i jakby mocno pomniejszoną. Może zjadła kawałek żeby spróbować czy już dobra?
No huj, jemy taką jak jest, ale tą sól to czułem w gębie jeszcze do końca dnia.
Czas zapłacić i uciekać z tej knajpy. Pomyśleliśmy ze może te drugie frytki gratis za te przygody albo jakiś rabat dostaniemy.
Kelnerka podlicza i wychodzi coś więcej, dlaczego?
-bo wie pani te ceny to są z zeszłego roku (dwie wielkie tablice wywieszone na widoku), tutaj są aktualne, proszę zobaczyć, wszystko musiałyśmy poprawiać. (I wyciągnęła jakąś nabazgraną karteczkę A4 z pod lady)
Zapłaciliśmy po nowych cenach ale bez jednych frytek których nie zamawialiśmy i czym prędzej stamtąd uciekliśmy. W sumie zmarnowaliśmy tam ponad godzinę, zjedliśmy hujową rybę i przeciętne frytki.
Knajpki więc oczywiście nie polecamy, ale śmiechu potem mieliśmy z tego co niemiara :D
Tylko jedno zdjęcie z tego baru "tutaj jesteśmy" całość powinna być nagrana na video :)

Przez te dorsze zrobiło się późno więc zapierdzielamy dalej, przez lasy, asfalty i hitlerowskie brukowe uliczki. Docieramy w końcu na miejsce i zwiedzamy ruiny bunkrów.

Oczywiście jak to my musieliśmy wleźć tez tam gdzie nie można czyli do środka gdzie było napisane że nie wolno :)



Ooo, a to ja.

Ilości betonu w tych ścianach są zdumiewające(ponad 2m grubości), siła która to rozwaliła także. A te patyki zastanawiające, kto i po co je tam wtyka?



Pora wracać, tym razem omijamy brukowane hitlerowskie drogi i jedziemy trochę na około przez Kętrzyn a właściwie tylko jego przedmieścia.
Pociąg gdzieś za Kętrzynem.

Dalej część trasy ta sama co poprzednio. W Rynie jesteśmy już o zmroku po 21, trochę głodni więc wpadamy do zamykanej już knajpy na kebaba i gofry.
"czekając na kebaba"

Zanim zjedliśmy było już całkiem ciemno i robiło się chłodno, Monika ratowała mnie swoim różowym obcisłym softshelem ale była noc więc nikt nie widział ... poza nami :)
Potem przez Zielony Lasek i Mikołajki do Zełwąg, dojechaliśmy chyba koło północy.
A w bonusie jeszcze 3 zdjęcia z powrotu dnia następnego.
Największe Jezioro Śniardwy.

Transporter rowerów.

I ładne schodki w Ełku.

Oraz mapka:
Kategoria z aparatem


Dane wyjazdu:
16.00 km 0.00 km teren
00:55 h 17.45 km/h:
Maks. pr.:38.30 km/h
Temperatura:28.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 70 m
Kalorie: 600 kcal

718 Mazury - Mikołajki

Piątek, 5 lipca 2013 · dodano: 15.08.2013 | Komentarze 3

Weekendowy wyjazd na Mazury z Moniką. Dojazd autem do miejscowości Zełwągi niedaleko Mikołajek. Tam stacjonowaliśmy u rodziny Moniki i na podwórku rozbiliśmy namiot.
Pierwszego dnia nie zostało nam wiele czasu na pedałowanie, ruszyliśmy około 16 zwiedzić tylko pobliskie Mikołajki i zaopatrzyć się w jakąś dokładną mapę Mazur.
Pogodę mieliśmy świetną. Brak deszczu i gorąco ale do wytrzymania.
Nie zrobiłem w sumie zdjęć z dojazdu do miasta bo ruch na ulicy spory i trzeba było uważać, ale drogi ciekawsze niż na Podlasiu, bardziej kręte i pagórkowate.
Miasto na pewno świetne dla tych co spędzają urlop na łodzi ale dla rowerzystów nic specjalnego.
Pierwszy widok z mostu.

Zaraz potem w centrum zajechaliśmy kupić mapę, trafiliśmy na ciekawego gościa z fajnym chopperowym rowerem którym to nawet dał nam się przejechać :) Jeździło się dosyć dziwnie bo kierownica pod tym kątem reagowała bardzo nerwowo.
Monika na chopperze.

I Ja.

Potem leniwie zwiedzaliśmy portowy brzeg i fociliśmy łódki i żaglówki.


A w międzyczasie wstąpiliśmy na zupę koperkową. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt ze nie lubię koperku i to ja chciałem jej spróbować ... jak się okazało nawet dobra była :)

Łódek ciąg dalszy.

dalszy widok na Jezioro Mikołajskie które gdzieś tam łączy się z największym Śniardwy.

Można było zobaczyć też takie rowerki.

Centrum z fontanną.

Żaglówka mknie pod mostem.

Nie mogło też zabraknąć zdjęcia mojego roweru :P

Widok z wiszącego mostu.

... i w drugą stronę.

A tu zrobiłem zdjęcie Monice robiącej poprzednie zdjęcie :)

A ... jeszcze w międzyczasie jedliśmy gofry z wszystkimi możliwymi dodatkami w budce "MONIA" którą możemy polecić :) Gofry były pyszne a my mieliśmy niezły ubaw kiedy nadmiar dodatków lądował na stoliku i ubraniach :D
Kategoria z aparatem